Propozycja trasy przede wszystkim dla osób mieszkających we Wrocławiu i okolicach, ale też przypomnienie, że aby się dobrze bawić i odpoczywać nie potrzebujemy poświęcać na wycieczkę rowerową całego dnia, jak również planować aktywności od samego rana – równie dobrze możemy rozpocząć wypad rowerowy po południu, wykorzystując sobotni lub niedzielny ranek na pracę np. porządkowanie domu czy spacer z psami…
W piątek zapowiadane są w górach burze i gradobicia. Odpuszczam sobie wycieczkę, jednak nie potrafię wybić jej porządnie ze łba. W sobotę mam rano mnóstwo pracy. Około dwunastej sprawdzam prognozę pogody dla Polanicy-Zdrój i z radością stwierdzam, że opady zredukowały się do pełnego zachmurzenia. Na szybko pakuję śpiwór, materac 2/3, kurtkę przeciwdeszczową (na wszelki wypadek, bo nigdy nic nie wiadomo), ciepłą bluzę, ręcznik i mydło (żeby nie capić w pociągu powrotnym), bivy bag gdyby podczas noclegu w wiacie miało jednak zacinać deszczem, dorzucam scyzoryk, smar do łańcucha, dwa bidony z wodą , pod górną rurką zawieszam torbę do której pakuję statyw w locie zgarniam powerbanka i kabelek do ładowania wraz z wtyczką do gniazdka w pociągu i pędem ruszam na stację kolejową. Po drodze zajeżdżam na myjnię, bo po dwóch tygodniach nocnych jazd po suchych wrocławskich wałach, rower jest przykurzony jak prezerwatywy dziadka Stefana. Na stacji melduję się przed czasem. Stoję na peronie podziwiając nogi nieznajomej kobitki i przez ten niezwykły widok przegapiam wjazd pociągu na stację. Na szybko więc ogarniam odpowiedni dla roweru wagon. W pociągu kupuję bilet i po półtorej godzinie jazdy z nosem w artykułach prasowych wysiadam w Kłodzku. Zajeżdżam do Żabki, gdzie zaopatruję się w cztery Snickersy i ruszam boczną drogą przez Stary Wielisław do Polanicy Zdrój. W Polanicy zahaczam o Netto, gdzie opierdzielam personel sklepu z tytułu niekończącej się kolejki do jednej jedynej czynnej kasy i rezygnuję z zakupów żarcia na kolację.
W Polanicy ładuję się w las – wita mnie przyjemny i równy szuterek, którym dojeżdżam pod Księżówką (598 m n.p.m.) do szlaku rowerowego. Pnę się delikatnie wzwyż. Jest pochmurno i rześko. Przez chwilę z nieba leci delikatna deszczowa mgiełka. Wokół cisza i spokój. Nie ma turystów, nie ma rowerzystów, nie ma leśniczego, jest przyroda i moja skromna osoba. Czegóż chcieć więcej. Koła na łysych oponach, których nie zdążyłem wymienić, toczą się spokojnie po szutrze. Dojeżdżam do Uroczyska Huberta zwanego świętym, gdzie robię kilka zdjęć.
Za Wietrznikiem (759 m n.p.m.) wjeżdżam na ponad pięciokilometrowy prosty odcinek usiany kamieniami, ciągnący się do jednej z najwyżej położonych sudeckich wsi, malowniczej osady Huta (800 m n.p.m). Zatrzymuję się na chwilę pod Barczową (811 m n.p.m.), aby pokontemplować piękne łąki na których wielokrotnie nocowałem oraz nasycić wzrok panoramą masywu Śnieżnika i ruszam dalej wpierw kamienisto-piaszczystą drogą usianą kamieniami a następnie trawiastą ścieżką prowadzącą przez zielone łąki, aby dojechać do stromego i najeżonego licznymi kamieniami zjazdu do Zalesia prowadzącego żółtym szlakiem pieszym. Na najtrudniejszym odcinku schodzę z roweru i prowadzę grata, uważając, aby nie poślizgnąć się na kamieniach – bloki w butach to w przypadku takiego zejścia największe nieudogodnienie. Po wytrzepaniu błota z bloków poprzez stukanie nimi o kamienie, zjeżdżam przez Zalesie do Starej Bystrzycy asfaltem a następnie kieruję się na Przełęcz Spalona (754 m n.p.m.), by wreszcie zaliczyć podjazd do schroniska Jagodna, który wielokrotnie obiecywałem sobie zmierzając do Jagodnej samochodem. Jest pogodny, chłodny wieczór. Asfalt jest suchy. Nie mija mnie prawie żaden samochód a hałas robią jedynie dwaj motocykliści jadący z prędkością sugerującą, że śpieszą się do banku organów oddać nerki i serce. Zero rowerzystów. Zastanawiam się, gdzie też podziali się miłośnicy pedałów – pogoda sprzyja rowerowaniu.
W Jagodnej zamawiam zupę i ruskie pierogi. Tych ostatnich zamawiam dodatkową porcję na wynos – będzie jak znalazł na śniadanie. Dostaję porcję zawiniętą w aluminiową folię – wkładam pakunek do foliowej torby i zapinam w gumach na uprzęży. Po przesmacznym posiłku (proste, ale świetnie przyrządzone i ładnie podane żarcie) czekam chwilę, aż się żarło ułoży w bebechach i ruszam szlakiem pieszym na Jagodną. Po drodze mijam kilku piechurów w tym odpowiadam na głupie pytanie o to jak daleko jeszcze do szczytu arcymądrym stwierdzeniem „To zależy…” i wreszcie ląduję na szczycie tonącym w chmurze. Parkuję rower i wchodzę na wieżę. W oddali przez chmury przebijają się Góry Orlickie; masywu Śnieżnika nie widać. Las poniżej wieży tonie w chmurze. Wiatr przyjemnie świszczy w drewniano-stalowej konstrukcji. Schodzę na dół, wsiadam na rower i zjeżdżam do Autostrady Sudeckiej, którą kieruję się w stronę Przełęczy nad Porębą (690 m n.p.m.), gdzie definitywnie i ostatecznie zastaje mnie wieczór – taki prawdziwy z cichą szarugą, bliżej nieokreślonym zapachem wilgoci wymieszanym z trawami, kwiatami, ziemią, drzewami i parującym asfaltem i zanurzoną w tej atmosferze samotnością cieszącą bardziej niż najdłuższe damskie nogi na świecie.
Otrząsam się z chwilowego rozmarzenia i nucąc pod nosem California Uber Alles Dead Kannedys cisnę w dół do skrzyżowania z Drogą Śródsudecką. Skręcam w lewo i gdzieś na wysokości Niemojowa wjeżdżam w noc – jest czarno, chłodno a w oczy ciśnie się chmara owadów – tak wygląda śmierć na wskutek zderzenia czołowego z samochodem, myślę przez chwilę i przełączam lampkę na mocniejszy tryb, aby wi(e)dzieć więcej. W Lesicy jest już ciemno jak w dupie u murzyna – w nielicznych domach świecą się światła; mijam również pustostany.
Odbijam w prawo na żółty szlak pieszy, zamieniając asfalt na przyjemny szuter i jadę w ciemnościach. Gdzieś obok ucieka spłoszona sarna, gdzieś nad głową szumią skrzydła ptaszyska a pod łysymi oponami furgocze szuter. Dojeżdżam do wiaty Gwiazda położonej pomiędzy Bochniakiem (712 m n.p.m.) a Czerwieniem (703 m n.p.m.) robię siku, dmucham w materac, rozkładam śpiwór i o 22:30 leżę na złączonych ławach. Jest cicho i spokojnie. Powoli zanurzam się w sen. Budzę się dwukrotnie w nocy – w jesiennym śpiworze jest mi gorąco, rozpinam się i marzę o ściągnięciu podkolanówek uciskowych, które założyłem na noc, grzejących jak jasna cholera, ale nie chce mi się dłubać w śpiworze, bo gwałtowne ruchy mogą sprawić, że zlecę z ławek na glebę. Zostawiam więc podkolanówki w spokoju i postanawiam spać snem sprawiedliwego.
Rano o 4:30 budzi mnie alarm w telefonie. Jem pierogi z Jagodnej, pakuję manele i wsiadam na rower. Dojeżdżam do asfaltu i zjeżdżam do Międzylesia po drodze płosząc węszącego przy drodze lisa i podziwiając przebiegającą przez jezdnię kunę. W Międzylesiu pstrykam wschód słońca wstającego nad Masywem Śnieżnika i zanurzonym w mgłach miastem po czym na stacji myję się gruntownie w dworcowej toalecie. O 5:40 wsiadam do pociągu i sunę do Wrocławia bezpośrednim połączeniem z północną częścią miasta – śpieszę się, bo obowiązki rodzinne wzywają a dane dzieciom obietnice trzeba wypełnić, no i psy pewnie stęsknione wyczekują wspólnego spaceru.
Na koniec krótkie podsumowanie. Trasa jest łatwa i przyjemna. Przejechać ją można nawet składakiem. Po drodze mijamy wiele atrakcyjnych przyrodniczo miejsc a nocleg w wiacie na świeżym powietrzu skutecznie relaksuje. Nie musimy martwić się o prowiant, ponieważ kolację czy też obiad – jeśli rozpoczęcie wycieczki zaplanujemy na rano – zjemy w schronisku Jagodna. Trasa liczy sobie niecałe 73 kilometry w ciągu których pokonujemy 1600 m przewyższenia w pionie. Jeśli chcecie cieszyć się przyrodą i górami, niezbyt się zmęczyć a przede wszystkim dysponujecie ograniczoną ilością czasu, to ta trasa jest dla Was – musicie jedynie zebrać się, spakować i ruszyć.
Zdjęcia z trasy a poniżej mapka:
I jeszcze mapka. Profil wysokościowy trasy dostępny jest po kliknięciu na mapie w lewym dolnym rogu „Show on map” i po przejściu na dużej mapie na sam dół w sekcji po prawej stronie.