Niski, Biesy i Przemyskie czyli wiatka, chatka i zamek.

Relacja z przejazdu przez Beskid Niski, Bieszczady i Pogórze Przemyskie na trasie Grybów – Smereczne – Rabe – Zamek Sobień – Przemyśl.

Przygotowania do wyjazdu rozpocząłem od skompresowania podstawowego prowiantu jaki ze sobą zabierałem, czyli przesypania liofilizatów z oryginalnych opakowań do woreczków strunowych, aby 8 porcji w tym 4 podwójne przeznaczone na obiad (pojedyncze: 2 śniadania i 2 kolacje) zajęło jak najmniej miejsca – w efekcie wszystkie zmieściły się do leniwca zamontowanego pod górną rurką ramy. W oryginalnych opakowaniach zamkniętych hermetycznie znajduje się powietrze i przez to torebki mają sporą objętość, która jest nie do przyjęcia dla potrzeb bikepackingu.

 

Podróż rozpoczynam na stacji Wrocław Główny gdzie dowiaduję się, że: pociąg mający odjechać o 19:13 do Krakowa Płaszowa ma godzinne opóźnienie, w składzie nie ma wagonu przeznaczonego do przewozu rowerów i muszę samodzielnie kombinować miejsce dla siebie i dla roweru w pociągu wypchanym ludźmi do granic wytrzymałości. Oczywiście mam miejscówkę, ale co tam, najważniejsze, to dotrzeć na miejsce. Lokuję się więc zaraz za lokomotywą i w Brzegu dowiaduję się od drugiego konduktora, chyba słabiej poinformowanego od poprzednika z którym rozmawiałem, że mam przejść do wagonu przeznaczonego do przewozu rowerów (którego de facto nie ma). Dyplomatycznie i z użyciem kulturalnych zwrotów daję do zrozumienia konduktorowi że nie zamierzam się nigdzie ruszać i  jadę dalej w najlepsze tocząc miłą pogawędkę ze spawaczem pracującym w Niemczech, który zasuwa na majówkę do rodziny – pozdrawiam! W Opolu pociąg pustoszeje, a do mnie przychodzi skruszony konduktor i prosi, abym spoczął w przedziale, bo pociąg jedzie teraz już pusty. Chcę się jednak zmęczyć, bo w Krakowie Płaszowie czeka na mnie nocleg w hotelu 100 metrów od dworca w mini jedynce za który zapłaciłem tylko (!) 38 zł a wiem, że w czasie podróży ciężko się zasypia, więc im człowiek bardziej styrany, tym lepiej – zostaję więc przy lokomotywie. W wyniku opóźnienia śpię o godzinę krócej (4 godziny) i wstaję o 4:10, aby o 4:30 wystartować pociągiem Przewozów Regionalnych do Grybowa, gdzie zaczynam wycieczkę.

 

 

DZIEŃ PIERWSZY

W Grybowie poznaję Wiolę z Warszawy, która wybiera się z sakwami w Beskid Niski. Jadę na miasto w poszukiwaniu czynnej knajpy, jednak wszystkie lokale otwarte są dopiero co najmniej od 10tej. Śniadanie tego dnia planowałem bez użycia liofilizatów, więc w sklepie spożywczym zaopatruję się w bułki, oscypki i maślankę oraz znicz który zapalę pod pomnikiem pomordowanych WOPistów w Jasielu. Zapodaję również całkiem smaczną kawę z ekspresu po czym jadę czerwonym szlakiem rowerowym w kierunku góry Chełm po drodze konsumując ww. dobra a następnie asfaltem zmierzam na Brunary i Śnietnicę doganiając i mijając Wiolę, która również uderza tymże szlakiem. Asfalt jak to w Niskim pnie się łagodnie to w górę to w dół, najczęściej prowadząc doliną przy akompaniamencie szelestu liści, traw i strumieni. I jak to w Niskim samochodów jak na lekarstwo, jedzie się więc superancko – można rzecz cała szosa dla mnie.

 

Pomiędzy Banicą a Izbami odbijam w prawo na czerwony szlak pieszy czyli Główny Szlak Beskidzki, którym przez Przełęcz Czerteż docieram do Ropek, gdzie napotykam stare opuszczone sady, aby następnie wbić na niebieski szlak pieszy który prowadzi mnie przez Hutę Wysowską do Wysowy Zdrój. Przy okazji dowiaduję się naocznie, gdzie znajduje się agroturystyka z najpiękniejszymi wnętrzami jakie widziałem, czyli Beskid Masala – chciałbym tam kiedyś przekimać. W Wysowej wrzucam na ruszt lody Łaciate i napój Karmi i z rozmowy miejscowych zawadiaków dowiaduję się, że jutro cały Niski spotka się na lokalnym meczu w bliżej nieokreślonej lokalizacji, co potwierdzi właściciel „Baru u Stacha” w Posadzie Jaśliska, który wreszcie chciałem odwiedzić – bar będzie zamknięty właśnie z powodu meczu 🙂 Z Wysowej jadę w stronę granicy przez Blechnarkę żółtym szlakiem rowerowym mijając po drodze grupkę kolarzy mtb oraz kilku harcerzy – z tymi ostatnimi pozdrawiamy się nawzajem gromkim „czołem!”. Tak jak ostatnio nie mam czasu odwiedzić cmentarza z I Wojny Światowej położonego przy drodze za żeremiami bobrowymi i jadę nowo wykonaną solidną nawierzchnią szutrową wprost na Regietów Wyżny pomiędzy Obiczem a Jaworzynką, pchając rower po błocie w górę a do Regietowa Wyżnego zjeżdżając po kamieniach, trzymając łapy mocno w dolnym chwycie, bo hamulce na tym odcinku to podstawa wyposażenia roweru.

 

W Regietowie Wyżnym jak zwykle zatrzymuję się przy dzwonnicy i kontempluję otoczenie obiecując sobie, że kiedyś rozbiję tu biwak. Następnie zjeżdżam do Regietowa i dalej w Smerekowcu pod sklepem na skrzyżowaniu piję kolejne Karmi, które pomaga mi otworzyć przez okno zapalniczką dwóch młodzieńców w samochodzie. Następnie wdaję się w rozmowę z miejscowym, który uświadamia mnie, że tutaj nie ma roboty i w ogóle ciężko żyć. Domyślam się, że łatwo nie jest w końcu w Beskidzie Niskim nie ma przemysłu a prowadzenie małego gospodarstwa przestało być opłacalne, więc kto może wyjeżdża do Niemiec i dalej lub ostatecznie do większych miast polskich. Kończę Karmi i jadę przez Zdynię do Radocyny, tam na własne oczy widzę to o czym huczał internet – ośrodek nadleśnictwa jest remontowany a bar w którym można było zjeść pyszną jajecznicę i zaopatrzyć się w wodę oraz pepsi przestał funkcjonować. Możliwe, że ta sytuacja sprawia, że pomimo pięknej i w zasadzie letniej pogody oraz dnia wolnego (sobota) ludzi w Radocynie praktycznie nie ma.

 

Z Radocyny ruszam doliną Wisłoki, kierując się na Nieznajową, kolejną nieistniejącą już wieś, ostatecznie zlikwidowaną na wskutek niepotrzebnej Akcji Wisła, która miała miejsce wprawdzie po dotkliwych stratach poniesionych przez Wojsko Polskie w starciach z terrorystami z UPA, jednak de facto w czasie, gdy UPA było już u kresu możliwości bojowych i można było batalię o Beskid Niski, Bieszczady i Pogórze Przemyskie rozegrać bez szkody dla rdzennej ludności, zachowując pierwotny koloryt kulturowy. Osobiście uważam że doliny Nieznajowej i Radocyny łącząc się ze sobą tworzą chyba najciekawszą dolinę Beskidu Niskiego zwieńczoną ostatecznie polanami na zboczach Dębiego Wierchu (664 m n.p.m.) tuż przed granicą, gdzie znajduje się moje ulubione miejsce noclegowe w Beskidzie Niskim. Po drodze mijam chatkę w Nieznajowej – jest czynna. W jednym z brodów rzecznych zaliczam wywrotkę, gdy koło klinuje się pomiędzy kamieniami pod wodą. Prawą stronę mam mokrą od butów po głowę i rozwaloną lekko nogę oraz przeciętą owijkę, ale jest ok – przynajmniej się schłodziłem. Pogoda jest iście letnia, zanim wyjadę z doliny Nieznajowej ubranie będzie suche.

 

Z Doliny Nieznajowej wyjeżdżam na asfalt drogi krajowej nr 992 i kieruję się nim do Krempnej. Po drodze mijam tablicę „zwolnij wilki” która już nie robi na mnie wrażenia, myślę jednak, że fajnie byłoby zobaczyć wreszcie jeśli nie watahę, to przynajmniej samotne, schorowane wilczysko…Zamiast wilka zauważam za to przebiegającego przez drogę jenota, początkowo biorąc go za lisa,  który nie znika w lesie, lecz przygląda mi się z niewielkiego oddalenia. Mordę ma bardzo sympatyczną, więc macham mu ręką i oddalam się, aby go nie straszyć. Zajeżdżam do Świątkowej Wielkiej zobaczyć jedną z mych ulubionych cerkwi (obecnie kościół rzymskokatolicki), po czym ruszam do Krempnej, gdzie w moim ulubionym sklepie samoobsługowym Atlantik Market kupuję kolejne tego dnia moje ulubione „piwo” Karmi, bo czuję, że suszy mnie jak dzika po żołędziach. Przelatuję przez Polany i korzystając z asfaltu dojeżdżam szybko do Dobańców, gdzie muszę zwolnić bo dziurawa droga gruntowa prowadząca do Olchowca doliną Wilszni  podziurawiona jest jak ser gouda w chlebaku żołnierskim.

 

Z Olchowca ciągnę zielonym szlakiem rowerowym i żółtym pieszym przez dolinę Wilszni wpierw do dawnej, małej wsi łemkowskiej Wilsznia a następnie do wioski Smereczne, gdzie zgodnie z planem zamierzam zorganizować pierwszy nocleg. Obydwie wsie podobnie jak wiele innych wsi Beskidu Niskiego zostały okrutnie doświadczone przez działania I oraz II Wojny Światowej, by ostatecznie ulec zagładzie na wskutek Akcji Wisła. Droga przez Wilsznię prowadzi przez nigdy tam nie zastygające błoto i mniejsze lub większe kałuże sprawiające, że jazda często jest niemożliwa. Po wyjeździe z Wilszni jednocześnie opuszczam Magurski Park Narodowy, aby dostać się do wsi Smereczne, gdzie obok dzwonnicy podobnej do tej stojącej w Regietowie Wyżnym, organizuję biwak w nowo wybudowanej wiacie z pięterkiem noclegowym. Wiata nie posiada drabiny, trzeba się więc nagimnastykować, aby wejść na pięterko. Wiata w górnej części posiada okienko które można w razie potrzeby otworzyć. Korzystam z tego podczas oczyszczania pięterka z dwóch malutkich gniazd szerszeni, które niebezpiecznie panoszą się w wiacie. W pobliżu wiaty przepływa wolnym nurtem potok Smereczanka do którego zaraz za dzwonnicą prowadzą schody utworzone w spadzistym brzegu. W potoku robię przepierkę bielizny i koszulki oraz myję się od stóp do głów korzystając z biodegradowalnego mydła. Czysty i pachnący zbieram drzewo na ognisko, które rozpalam po drugiej stronie drogi na polanie. Zapada noc, księżyc jest w pełni. Po zmroku jak to w Beskidzie Niskim łąką ożywa. Zewsząd dochodzą odgłosy buszujących zwierząt, z oddalenia obserwują mnie iskierki oczu w których odbija się światło czołówki. Gdzieś niedaleko pohukuje sowa. Na ognisku gotuję wodę, którą zalewam liofilizaty i zaparzam herbatę. Siedzę jeszcze chwilę i dumam wpatrzony w języki ognia. Wreszcie posilony kładę się spać, zasypując wcześniej ogień ziemią z kopców nornic lub innych stworzeń ryjących podziemne korytarze. Zasypiając słyszę jak coś chodzi wokół wiaty. W nocy budzi mnie wycie wilków dochodzące – jak ustalam – z trzech stron lasu powyżej Smerecznego. Wycie jest niezwykle melodyjne, zabarwione różnymi dźwiękami. Dochodzi do mnie niezwykle wyraźnie i wręcz głośno, nie dając od razu ponownie zasnąć. Wsłuchując się w wilcze wycie zapadam w końcu w sen. Bardzo lubię te momenty, gdy zasypiam wsłuchując się w odgłosy zwierząt, które jeszcze przez chwilę dobiegają do gasnącej świadomości i czasem przenoszą się do świata rządzonego przez Morfeusza.

 

 

DZIEŃ DRUGI

Rano około 6:00 rozpętuje się burza. Wokół grzmi, leje też deszcz. Dach wiaty okazuje się szczelny. Otwieram okienko i obserwuję zaciągnięte chmurami niebo. Burza zwiastuje raczej, że to przelotny deszcz. Tak też się dzieje. Około 8:00 pogoda klaruje się. Pakuję się i schodzę na dół. Rozpalam ognisko i gotuję wodę na liofilizaty. Po zjedzeniu śniadania przygotowuję się do podpięcia worków do roweru i wówczas z  lasu wyłania się gospodarz z pobliskiej wsi Ropianka wędrujący na piwko do Tylawy. Chwilę rozmawiamy, po czym okazuje się, że mam kapcia w przednim kole w którego oponę wbił się kolec z jakiegoś drzewa długi na 15 mm i na tyle gruby, że bez złamania wyciągam go z powrotem na zewnątrz opony. Łatam dętkę. Zjeżdżam następnie do Tylawy na z góry upatrzone pozycje. Otóż w Tylawie na skrzyżowaniu z drogą do Zyndranowej jest sklep spożywczy a przede wszystkim restauracja. W sklepie kupuję banana i maślankę a w restauracji kawę i tak wyposażony zasiadam do stolika. Później kieruję się przez Zyndranową w stronę granicy przed którą chcę zjechać na leśną drogą prowadzącą do kolejnej nieistniejącej wsi Czeremcha a stamtąd przejechać do Jaślisk. To w sumie jedyna droga którą mogę częściowo pchając a częściowo jadąc dotrzeć gravelem do Czeremchy. Po drodze na moście mijam dziewczynę stojącą przy rowerze z sakwami. Za chwilę podczas rozmowy z inną dziewczyną spędzającą majówkę w chatce SKPB Rzeszów w Zyndranowej dowiaduję się, że mijana cyklistka spała w chacie, po czym rano pojechała do Czeremchy, ale zawróciła nie dając sobie rady z błotem. Po miłej rozmowie głównie o wilkach wsiadam i jadę do Czeremchy mając nadzieję, że rowerzystka skręciła wcześniej do lasu, kierując się na Tokarnię, ale zdaję sobie sprawę, że to raczej niemożliwe. Biorę pod uwagę odwrót. Ślady roweru dziewczyny są świeże i urywają się pod koniec placu do zwózki drewna, gdzie błoto wprawdzie zalega, ale jazda po nim jest możliwa. Niestety droga przez las nie jest nie tylko zabłocona, ale przede wszystkim rozjeżdżona przez ciężki sprzęt leśny, który wydobył na powierzchnię glinę. Cała droga wyłożona jest mokrą gliną. Znam ten materiał z poprzednich wycieczek w Niski i wiem, że nawet piesza przeprawa nie będzie możliwa, jednak próbuję brnąć pod górę. W 10 minut później po zarządzonym odwrocie w rwącym potoku Panna spędzam około pół godziny obmywając rower, torby i siebie samego z gliny, która w połączeniu z wodą przylega jeszcze mocniej do powierzchni wszelakich materiałów. Ostatecznie czyszczę pedały oraz bloki spd i wsiadam na rower. Czeremchę tym razem przekreślam, ale nie płaczę za nią w końcu znam dobrze to miejsce a i tak ostatnio obiecałem sobie, że wrócę tam nie po to by kontemplować przelotnie okolicę, ale by się tam przespać. Jadę z powrotem przez Zyndranową. Gonią mnie ciężkie chmury, dostaję wiatr w plecy i za chwilę jestem ponownie na skrzyżowaniu. Stąd przedostaję się do drogi krajowej nr 897 którą jadę do Woli Niżnej. Po drodze spotykam brodatego szosowca na treningu z którym sobie machamy oraz parę z sakwami odpoczywająca przy drodze, którą pozdrawiam. W Posadzie Jaśliska dowiaduję się, od ludzi siedzących przed domem na ławach, że bar jest obok za płotem (sądząc po ich minach wnioskuję, że więcej osób myli wjazdy), ale Stach (właściciel baru) wyjechał na mecz o którym słyszałem wczoraj w Wysowej Zdrój. Zatrzymuję się więc trochę dalej w sklepie i zapodaję na ruszt rogalika z czekoladą i pepsi analizując z miejscowym staruszkiem pogodę – wspólnie dochodzimy do wniosku, że zgodnie z przysłowiem z wielkiej chmury spadnie mały deszcz. Trafiamy w dziesiątkę.

 

Z Woli Niżnej kieruję się w stronę Rezerwatu Źródliska Jasiołki mijając osady Rudawa i Wola Wyżna. W rezerwacie jak zwykle kontempluję ciszę i przestrzeń doliny Jasiołki. Nie byłem tu jeszcze z początkiem maja. Zastanawia mnie, że w zasadzie nie widziałem do tej pory orlików co zwłaszcza w Źródliskach wydaje się sprawą dziwną. Tłumaczę sobie, że ptaki mają obecnie okres lęgowy po tym jak wróciły po zimie do Polski i zajęte są wysiadywaniem lub pielęgnowaniem potomstwa. Na polu namiotowym beztroska majówka – rodziny z dziećmi, ognisko i kiełbaski. Po zapaleniu znicza pod pomnikiem poległych WOPistów dołączam do ogniska przy którym ucinam miłą pogawędkę z ludźmi z Krosna, gotując jednocześnie wodę na obiadowe liofilizaty. Zauważam, że zniknęła zamykana wiata – mała szkoda, jeśli ktoś koniecznie chce przekimać pod dachem, może w ciągu godziny dostać się pod Pasikę (Wielki Bukowiec), gdzie na granicy stoi mała ogólnodostępna dwuosobowa chatka zbudowana przez Słowaków. Później ruszam niebieskim pieszym szlakiem do granicy.

 

Na granicy skręcam w prawo i kieruję się czerwonym szlakiem pieszym do zjazdu prowadzącego do słowackiego Kalinova. Bardzo lubię czerwony szlak graniczny – najczęściej jest to szeroka, twarda droga zanurzona w dorodnej buczynie pośród której sterczą potężne pnie starych drzew, czasem złowieszczo przewalają się połamane drzewa. Szlak graniczny daje namiastkę karpackiej puszczy. Oczywiście ma on różny charakter, zdarza się, że bywa zapuszczony chaszczami i paprociami, redukując się do ledwo widocznej ścieżynki, ale na tym odcinku jest majestatyczny.

 

Zjazd z granicy do Kalinova jest dość stromy i jednocześnie mocno kamienisty. Postanawiam na niektórych odcinkach sprowadzać rower – to jednak nie sprzęt mtb a taki charakter ma szlak na tym odcinku. Terenowy szlak szybko ustępuje jednak drodze gruntowej, która z czasem zamienia się w „smołówkę” a w Kalinovie w śliczny słowacki asfalt. Po drodze mijam fajną wiatę oraz kilka eksponatów militarnych do których należy działo oraz czołg T-34. Teren przez który przejeżdżam znajduje się pod kuratelą muzeum w Svidniku, którego największym atutem jest plenerowa ekspozycja rozciągająca się na wielu kilometrach w postaci rozsianych na łąkach i po wiejskich zakamarkach licznych czołgach, samolotach, działach. Pod koniec II wojny światowej na tym terenie Armia Czerwona stoczyła z wojskami niemieckimi ciężkie walki. Najbardziej znanym miejscem jest dziś. tzw. Dolina Śmierci czyli rejon wsi Kapisova w której wojska niemieckie dokonały rzezi radzieckich czołgów – dość powiedzieć, że do doliny wjechało 65 czołgów z gwiazdą na wieży a wyjechały tylko dwa…

 

Z Kalinova przejeżdżam przez Palotę w kierunku na Przełęcz Radoszycką. Pierwotnie planowałem podjechać pod tunel kolejowy na Przełęczy Łupkowskiej, przejść przez niego i przemykając obok Schroniska na końcu świata dojechać do Woli Michowej, ale uznaję, że czasu mam zbyt mało i aby zdążyć na nocleg do chatki w Rabe muszę pociągnąć asfaltem.

 

Z Woli Michowej wspinam się powoli na Przełęcz Żebrak. Asfalt jest wyłączony z ruchu samochodowego, więc ten odcinek pokonuję w ciszy zapadającego zmierzchu podziwiając szum drzew i odgłosy zwierzyny dochodzące z lasu. Na Przełęcz wjeżdżam już praktycznie w ciemnościach. Zjeżdżam na hamulcu – asfalt podobnie jak na podjeździe obsypany jest drobnym żwirem, do tego jest ciemno jak u murzyna pod koszulą. Do chatki studenckiej w  Rabe docieram w ciemnościach. Przed chatą dwie rodziny rozbiły namioty. W chatce są trzy osoby. Materace na antresoli sprawiają, że nie muszę dmuchać swojego materaca. Schodzę do strumienia, gdzie przy świetle czołówki biorę totalną kąpiel włącznie z myciem głowy. Odświeżony jem późną kolację. Ranek jest niesamowicie ciepły, dlatego śniadanie jem na dworze wespół z Tomkiem z Łodzi (pozdrawiam!).

 

 

DZIEŃ TRZECI

Z Rabe kieruję się na Baligród jadąc cały czas asfaltem. Za Baligrodem wjeżdżam na czerwony szlak rowerowy do Myczkowa, jednak na Przełęczy pod Markowską zjeżdżam z niego na Górzankę i Wołkowyję. Na szlaku słońce przygrzewa niemiłosiernie. Jest 30 kwietnia a pogoda jest lipcowa – temperatura oscyluje w okolicy 30 st. C. W Wołkowyi kupuję lody i pepsi po czym jadę asfaltem do Chrewtu po drodze zdobywając Przełęcz pod Otrytem przed którą zamieniam kilka słów z chłopakami kierującymi się na przejażdżkę mtb szczytami górującymi ponad doliną Sanu. Na zjeździe z przełęczy zatrzymuje mnie zagubiony motocyklista i pyta którędy na Solinę, daję człowiekowi dobre rady i zawracam najkrótszą drogą, po czym zjeżdżam do Chrewtu, gdzie wbijam na czerwony szlak rowerowy do Teleśnicy Oszwarowej. Szlak jest rowerowy tylko z nazwy, ale taka to już przypadłość polskich szlaków rowerowych, że projektowane są przez dyletantów w sumie nie wiadomo po co. Szlak jest rozjeżdżony przez ciężki sprzęt leśny, pełen błota i głębokich kolein. Daję radę i nawet czerpię przyjemność z jazdy, ale myślę o ewentualnych rodzinach, które wypożyczają rowery z nadzieją na miłą przejażdżkę i stwierdzam po raz kolejny, że bezwzględnie potrzebne jest rozliczanie urzędników z ich działań pod rygorem kar ustawowych. Standardowo w ambonie myśliwskiej zalewam liofilizaty prosto do żołądka i odpoczywam sycąc oczy malowniczymi widokami z góry obserwując polującego nieopodal lisa – zaletą obiadów w ambonach myśliwskich jest to, że najczęściej stawiane są one w miejscach odwiedzanych licznie przez dziką zwierzynę, dlatego często, przesiadując w nich, można podejrzeć zwierzaki. W Teleśnicy kupuję kolejnego loda i pepsi. Uzupełniam wodę w bidonach. Żar leje się z nieba, pod sklepem jaszczurka szuka cienia, ja ruszam dalej rozgrzanym asfaltem do Myczkowców a następnie wpadam na 2,5 km odcinek bruku, który niebezpiecznie igra z moim stoickim spokojem i dobrym humorem. Dojeżdżam do Leska i na stacji paliw Orlen tuż przed zamknięciem restauracji jako ostatni klient zamawiam ostatni posiłek tego dnia: ruskie pierogi i trzy potężne placki ziemniaczane ze śmietaną oraz surówkę. Pełna wyżera. Dobijam się kawą i w dobrym humorze ruszam zdobywać Zamek Sobień.

 

Pod zamkiem na parkingu zaczynam rozumieć, że trzeci punkt wycieczki wybrałem chyba dość niefortunnie. Pora jest już późna bo po 19:00 jednak liczba samochodów na parkingu i osoby kierujące się dróżką do zamku sugerują, że Sobień nie jest – jak mi się zdawało – miejscem odosobnionym, lecz jest to raczej cel wielu wycieczek, przede wszystkim przez fakt atrakcyjnego widoku na Dolinę Sanu, jaki zresztą mnie również zwabił. Cóż, słońce świeci dla wszystkich, myślę, depcząc powoli z rowerem za kilkuosobową grupą turystów. Po drodze pokonuję jeszcze kilkadziesiąt schodów i oto jestem na platformie widokowej. Widok jest z pewnością nieprzeciętny. Czekam do zmroku, aż ostatni turyści opuszczą zamek i rozbijam się na deskach platformy widokowej. Jestem już po kolacji, więc jedynie myję się mokrymi chusteczkami i kładę spać. W nocy budzą mnie jeszcze dwie grupy: około 22:30 kilku kulturalnych dorosłych i tuż przed godziną duchów grupka nastolatków, która przyjechała pod zamek samochodem, który buchnął rodzicom jeden z chłopaków. W sumie sympatyczna, choć głośna młodzież. Po ich wizycie ostatecznie zasypiam ze wzrokiem wtopionym w morze gwiazd. Wstaję wcześnie rano przed 6:00, pakuję się i już mam na karku kolejną grupę turystów.

 

 

DZIEŃ CZWARTY

Mając już dość kolejnych miłośników średniowiecznych ruin, postanawiam, że śniadanie zjem w bardziej spokojnym miejscu. Jadę asfaltem przez Manasterzec do Bezmiechowej i tam pod szybowiskiem tuż obok grobu dwóch Polskich Strzelców zamordowanych przez Niemców we wrześniu 1939 roku zjadam kolejną porcję liofilizatów popijając herbatą. Później toczę się leniwie do Ropienki, gdzie zamyślam się pod pomnikiem pomordowanych przez UPA oraz podziwiam instalacje wydobywcze ropy naftowej. Ostatecznie jadę do Jureczkowej a tam odbijam na Kwaszeninę, aby wjechać do doliny w której położona dawniej była wieś Arłamów.

 

W Kwaszenienie pracuje retorta do wypalania węgla drzewnego. Dostaję się na brukową drogę prowadzącą do doliny w której niegdyś położona była wieś Arłamów. W dolinie panuje cisza i spokój. Nieliczni turyści wchodzą głównie na Połoninki Arłamowskie górujące nad doliną, nie zagłębiając się w dolinę. Z Połoninek roztacza się wspaniały widok. Odpoczynek przerywa mi Straż Graniczna informując, że niedaleko jest granica i pytając standardowo skąd i dokąd jadę. Uspokajam ich podając pełne informacje. Jestem pełen szacunku dla pracy tych ludzi, ciężkiej, niebezpiecznej i często niewdzięcznej zwłaszcza w konfrontacji z beztroskimi turystami, dlatego zawsze gdy natykam się na pograniczników w pełni współpracuję, zresztą gdy czas na to pozwala, można od nich zaczerpnąć sporo ciekawych informacji np. o faunie lub okolicznych osobliwościach.

 

 

Z Arłamowa przejeżdżam do Doliny Jamninki przelatując przez dawne wsie pogranicza wysiedlone podczas Akcji Wisła Jamnę i Trójcę. Zatrzymuję się na moście nad Wiarem w Trójcy i kontempluję nurt tej pięknej rzeki. Jak się później okazuje nurt jest niezwykle ciepły – moczę w pewnym momencie nogi i robię szybką przepierkę czapki noszonej pod kaskiem. Na koniec ciągnę do Przemyśla i stamtąd sunę pociągiem na Górny Śląsk do Rybnika, aby pojutrze przejechać 120 km do Opola, ale to już inna historia…

 

Na koniec wycieczki czeka mnie jeszcze przesiadka w Krakowie Płaszowie i jazda pociągiem do Rybnika, gdzie o godzinie 00:30 melduję się na stacji benzynowej, aby zmyć z roweru i tobołków pozostałości błota Beskidu Niskiego i Bieszczad – patrząc na błoto spływające do kanału uważam wycieczkę za ostatecznie zakończoną.

Poniżej mapka z trasą przejazdu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


CAPTCHA Image
Reload Image