Sobota, 30 październik, godzina 3:00 w nocy lub jak kto woli nad ranem. Budzik dzwoni wyjątko głośno. Wstaję i zastanawiam się od czego zacząć. Czy warto orzeźwić się porannym prysznicem? W głowie jarzy się myśl, że po dwóch dniach w górach bez możliwości porządnego umycia ciała będę w powrotnym pociągu śmierdział jak pies wytarzany w oborniku, nieubłaganie tracąc punkty u współpasażerek. Ta wizja skutecznie przemawia do mnie, motywując do wzięcia porannego prysznica, po którym zjadam jajecznicę z pięciu jajek, wypijam herbatę, zbieram z ziemi elektroniczne gadżety, ładujące się przez noc w różnych kątach mieszkania i schodzę do piwnicy, aby wyciągnąć objuczony torebkami rower. Do torby na górnej rurce ładuję jeszcze wtyczkę i dwa kabelki, z których zamierzam skorzystać w pociągu i jadę na dworzec główny, gdzie kupuję bilet normalny (wbrew przypuszczeniom wielu znajomych osób jeszcze nie zwariowałem…) i przechodzę do podstawionego pociągu mającego zawieść mnie do Jeleniej Góry. Jest przed piątą rano, pociąg wlecze się przez ciemności zawalony pijaną młodzieżą wracającą z sobotnich baletów. Chłopcy przechwalają się komu i jak dali w mordę, natomiast dziewczyny żałują, że piękny kawaler-prawie książę nie przekazał numeru telefonu. Po kilkudziesięciu minutach większość wysiada na stacjach mijanych wiosek, gdzie pochłania ich dogorywająca noc, skutecznie neutralizując alkohol, krew na pięściach i buzujące w żyłach resztki pożądania. Mogę wreszcie w spokoju wieźć swój brak formy w stronę Gór Izerskich.
W Jeleniej melduję się przed siódmą i z miejsca ruszam przez Cieplice do Wojcieszyc. Po drodze wbijam na Orlen, aby napić się kawy. Niestety na stacji nie ma ławek, zawijam więc na pobliskie podwórko, gdzie znajduje się biuro tłumaczeń. Na sympatycznej ławeczce wypijam kawę, pstrykam pamiątkową fotkę i gdy zbudzony pies zaczyna ujadać wewnątrz mieszkania, uciekam spłoszony na drogę, aby kontynuować jazdę. Robi się coraz cieplej, jestem już w Wojcieszycach. Obiecuję sobie, że gdy zgodnie ze wskazaniami mapy osiągnę wypłaszczenie, zatrzymam się za krzyżówką, mającą mnie skierować na pola, którymi wiedzie szutrówka. Gdy do przerwy zostaje kilka obrotów korbą, pęka linka tylnej przerzutki. Bywa i tak.
Rozbieram się do krótkiego rękawka, zostawiając jedynie nogawki i dumam co zrobić w tej sytuacji. Zaglądam w Google Maps i widzę, że najbliższy serwis rowerowy znajduje się w budynku stacji kolejowej Jelenia Góra Cieplice. Ruszam powoli w dół mając do dyspozycji tylko jedno, najcięższe przełożenie. Docieram pod sklep rowerowy z serwisem, upewniam się, że lokal jest zamknięty – jest niedzielny poranek. Zatrzymuję się przy klombie i obdzwaniam okoliczne serwisy. Wszystkie oczywiście zamknięte. Postanawiam wykonać pozorny odwrót – zakładam, że jeśli mam naprawić usterkę, to mogę to zrobić tylko w Jeleniej Górze. Wracam na dworzec główny. Słońce grzeje coraz mocniej. Wypijam mus owocowy, zagryzam kęsem Liona i odpalam telefon. Po chwili zastanowienia loguję się na Fixly.pl i nadaję ogłoszenie o treści „pomocy, padł rower, wiem, że jest niedziela, ale pomóżcie proszę – zapłacę”. Po 3 minutach zgłasza się sympatyczny serwisant, słysząc, że chodzi o linkę przerzutki, przekierowuje mnie do znajomego, podając do niego numer telefonu. Dzwonię, słyszę, że linka jest, czas jest, mogę podskoczyć. Na smsa otrzymuję adres. Zahaczam jeszcze o bankomat a ten wypluwa sztywnego Zygmuntka prosto z mennicy. Przezornie odwiedzam Żabkę, gdzie przemiła babeczka stwierdza, że tak wcześnie rano nie ma kasy na rozmiankę. Ratuje mnie sympatyczny jegomość z torebką wypchaną banknotami. Docieram wreszcie do serwisanta, ten zabiera rower a ja czekam cierpliwie pod blokiem. Po godzinie odbieram grata, dowiaduję się, że były problemy, trzeba było rozerbać korbę, aby przepchać linkę. Płacę i cieszę się jak dziecko, które po raz pierwszy urwało się na wagary.
Jadę ponownie do Wojcieszyc. W sklepie na skrzyżowaniu kupuję małą puszkę z colą i uzupełniam wodę. Zdejmuję nogawki – jest już upalnie i w letnim stroju docieram do szutrówki łączącej Wojcieszyce Górne z Kopaniną. Po lewej stronie rozciągają się Karkonosze, wokół mnie rudzieją pola w oddali strzelają w niebo złote korony drzew. To jest właśnie ta chwila kiedy w człowieku do głosu dochodzi świadomość, że warto było poświęcić piątkowy wieczór na przygotowania do wycieczki, wstać rano i tłuc się kilkanaście kilometrów przez miasto na pociąg. Jadę przez pola, wdycham świeże powietrze, cieszę oczy krajobrazem, czuję na twarzy ruch powietrza i słyszę zgrzyt żwiru pod kołami. Teraz właśnie wiem, co czują moje psy, kiedy spuszczone ze smyczy biegają wśród pól. Jestem psem, czuję swobodę – mózg podsumowuje w stylu zen: JEST zajebiście! Tu i teraz.
Przed Kopaniną wpadam na nowiutki asfalt, mijam: rodzinkę podziwiającą świeżo kupioną działkę, puste skrzyżowanie i młode małżeństwo na rowerach, łapiące jesienną atmosferę. Z Kopaniny przelatuję przez las, przejeżdżam pod Sowim Kamieniem i wpadam na Babią Przełęcz, gdzie wymieniam pozdrowienia z roześmianym rowerzystą. W tle widzę dwie dziewczyny na fulach w zbroi. Wymijam osobówkę zaparkowaną **** wie po co, jakby nie można było dotrzeć tu rowerem i jadę szeroką, równą drogą gruntową, wymieszaną ze żwirem do drewnianego mostu na Małej Kamiennej. Po drodze tankuję w leśnym cieku. Jestem sam, nie ma turystów. Przejeżdżam przez most ciesząc się ciszą i spokojem i cisnę wzdłuż rzeki do Rozdroża Izerskiego. Parking jest nabity do granic wytrzymałości. Samochód na samochodzie. Miło zobaczyć, że ludzie garną się do górskich spacerów.Przejeżdżam przez Drogę Sudecką na której motocykliści urządzlili mistorzstwa o puchar Nadleśnictwa Świeradów bez wiedzy tego ostatniego i żółtym szlakiem pieszym, prowadzącym do Hali Izerskiej, pnę sie w górę. Droga jest równiutka, wysypana częściowo małym tłuczniem. Zastanawiam się, dlaczego nie poprowadzono tutaj szlaku rowerowego. Trasa jest idealna na rower. Dochodzę do wniosku, że może ze względu na zbyt duże natężenie ruchu pieszego. Z góry sporadycznie zjeżdżają ludzie na góralach i faktycznie robi się wówczas trochę niebezpiecznie – z góry błyskawica, na drodze pieszy i do tego ja tłukący się pod górę. Na szczęście nie jest to natężenie znane ze Ślęży i ogólnie ruch nie jest zbyt duży. Cieszę się widokami rozciągającymi się po prawej i wysiłkiem włożonym w podjazd. Dawno już nie podjeżdżałem tak intensywnie. Wychodzi oczywiście mój kompletny brak formy – jednak dwugodzinne spacery z psami o ile wpływają pozytywnie na moje samopoczucie, to nie poprawiają kondycji fizycznej.
Po osiągnięciu Rozdroża pod Kopą, kieruję się w stronę Rozdroża pod Cichą Równią. Mijam sporadycznych turystów, cieszę się trasą, jesienną aurą, przenikającą otaczającą mnie przestrzeń. Liście na drzewach, igły na podłożu złocą się, rudzieją, przybierają wszystkie odcienie brązu, trawy epatują słomkowo-żółtymi odblaskami. Kamienie odbijają promienie słońca. Jest piękna polska złota jesień. Nucąc pod nosem „a potem był już piękny wrzesień i polska złota jesień” niezapomniany kawałek Z.P.J. zespołu Kolaboranci, dojeżdżam do Rozdroża pod Cichą Równią, gdzie po chwili namysłu postanawiam udać się na Jelenią Łąkę, gdzie zawsze jest cicho i po prostu fajnie. Tam urządzam postój. Wyciągam jedzenie i wodę, siadam na jednym z wielkich kamieni i w ciszy kontempluję posiłek wymieszany z atmosferą tonącej w spokoju okolicy.
Wyłożoną dywanem z rudziejących, opadłych igieł drogą kieruję się do Schroniska Orle w którym zamawiam przepyszny kapuśniak. Posilony zmierzam do Karlovskiego mostu, aby przekroczyć Izerę i już po ciemku dotrzeć przez las i torfowiska do wiaty w której planuję nocleg. Przez pomyłkę zjeżdżam jednak ze szlaku rowerowego, drę w górę przez łąkę zielonym szlakiem pieszym i w efekcie na zboczu schodzącym do Izery zmuszony jestem prowadzić rower pomiędzy wielkimi kamorami. Nie narzekam jednak, bo zejście w półmroku pomiędzy zasypiającymi kamieniami jest niezwykle urokliwe – w otoczeniu kamieni i skał najczęściej sięgam myślami do tolkienowskiego świata opisanego na kartach Władcy Pierścieni. Z mostu – nadal w gęstniejącym półmroku – częściowo jadę, częściowo prowadzę rower aż do wypłaszczenia. Następnie po płytach betonowych docieram do tonącej w malowniczej mgle wsi Jizerka. Biel mgły próbuje przebić nadciągającą ciemność. Trwa walka dwóch kolorów. Do gry przyłącza się cisza. Nazajutrz jest poniedziałek przed Dniem Wszystkich Świętych i w Polsce większość z ludzi przebywa w tym czasie na urlopie w Czechach jednak jest to zwykły dzień roboczy, dlatego w Jizerce życie praktycznie zamarło – ludzie wrócili do miast, aby przygotować się do roboczego tygodnia.
Szlaban oddzielający Jizerkę od drogi przez las w stronę rezerwatu przyrody Rybí loučky przekraczam wśród nocnej ciszy. Jest ciemno, cicho w powietrzu unosi się wilgoć, nie słychać zwierząt i ptaków. W górze świeci księżyc a niebo rozgwieżdżone jest niezliczoną ilością gwiazd. Jadę asfaltem wśród drzew początkowo wraz z czerwonym szlakiem pieszym prowadzącym na Jelení stráň – jest to położona w gęstwinie leśnej góra, której szczyt (utonął w chmurach, hahaha) wyłożony gładkimi skałami, oferuje przepiękne widoki, dlatego jest to dość licznie odwiedzane przez Czechów miejsce do którego rzadko docierają polscy turyści. Tak na marginesie uważam, że czeskie Izery są o wiele bardziej malownicze – szczyty często oferują przepiękne widoki, okraszone są skałami, prowadzące do nich szlaki są niezwykle malownicze. Po polskiej stronie w zasadzie jedyną atrakcją na zasadzie kumulacji w Lotto jest Hala Izerska – bez wątpienia jest to największa atrakcja Gór Izerskich – miejsce ze wszech miar spektakularne, zachwycające, malownicze. Oprócz Stogu Izerskiego brak jednak ciekawych szczytów. Polskie Izery są w wiekszej mierze wypłaszczone, dlatego tak bardzo wielbione są przez naraciarzy biegowych i rowerzystów. Mogę nawet pokusić się o stwierdzenie, że polskie Izery to góry dla biegaczy narciarskich, rowerzystów i posiadaczy psów, którzy ze swymi milusińskimi mogą walić kilometry bez utraty sił na pokonywanie przewyższeń. Jeśli masz psa i chcesz zaliczyć dwudniowy trekking w łatwym, ale jednak górskim terenie, to wal jak w dym w Izery. Turysta pieszy zaliczy jednak w Izerach wielką nudę – przynajmniej ja tak osobiście uważam.
O tym co napisałem powyżej myślałem oddychając nocnym powietrzem, jadąc asfaltem w ciemnościach. Od czasu do czasu zatrzymywałem się, wyłączałem światełka i w ciemnościach TRWAŁEM, chłonąc atmosferę odludzia. Droga czasem ustępowała betonowym płytom. Po pewnym czasie dotarłem do wiaty na przełęczy Předěl. Jest to drewniana solidna budowla z podwyższoną podłogą, świetnie izolującą od podłoża. Wokół rozciąga się las a także trawiaste obrzeża drogi. Wiata usytuowana jest u zbiegu dróg stanowiących szlaki piesze. Ponad wiatą wznosi się wypłaszczony szczyt Plochý vrch na którym utworzono rezerwat przyrody Quarré, chroniący rzadkie rośliny porastające rozciągające się tam torfowisko.
Wiata Předěl to dobrze przemyślana konstrukcja. Chroni zarówno przed wiatrem jak i przed deszczem. W jej wnętrzu znajduje się stół z ławami a miejsce na nocleg jest wydzielone pomiędzy jadalnią a ścianą boczną. Jem kolację, ścielę legowisko, dmuchając materac 3/4 i rozkładając śpiwór, wrzucam buty do śpiwora, tam też chowam podłączone do powerbanków światełka, aparat i telefon służący za cyfrową mapę – w nocy temperatura ma spaść do +6 st. C także muszę chronić akumulatory przed zimnem. Zakładam na głowę czołówkę i pomimo wczesnej pory kładę się spać – wstałem o 3:00 a ponadto mam niedobory snu wyniesione z całego tygodnia a jest okazja, aby nadrobić zaległości. Leżę już, kiedy do wiaty nadciąga jakiś zbłąkany rowerzysta. Zatrzymuje się przed wiatą, oświetla przez chwilę lampką jej wnętrze. Podnoszę się i głośno go pozdrawiam, pytając czy zamierza tu nocować. W odpowiedzi dobiega mnie jakieś burczenie. Czekam chwilę, ale najwyraźniej facet nie daje znaku życia, kładę się więc , mając w dupie dalszą wymianę uprzejmości. Gość odjeżdżą, słyszę koła jego roweru na żwirze, po chwili zatrzymuje się, następnie po jakimś czasie zawraca. Ta sytuacja powstarza się przez jakiś czas, facet tylko zmienia kierunki. Widać, że gość zabłądził. Wreszcie odjeżdża, ale po 10 minutach wraca. Wychodzę ze śpiworu, bo jeśli się zgubił, to potrzebuje pomocy a jeśli zamierza spać w wiacie, to tym bardziej warto typa poznać. Kiedy jednak gramolę się ze śpiwora, gość odjeżdżą definitywnie i ostatecznie. Kładę więc lagę na całe zdarzenie i idę spać. Bez większych sensacji przesypiam noc do rana. Budzi mnie światło dnia. Nareszcie mogę zapoznać się lepiej z miejscem w którym spędziłem noc. Po śniadaniu i spakowaniu bagażu odjeżdżam w stronę szczytu Paličník, teraz trochę żałując, że na niego nie wszedłem, uprzednio rzucając rower w krzaki – jest tam wspaniały punkt widokowy z kładką i barierami umieszczonymi na skałach. Po drodze jednak wspinam się wzwyż i wreszcie osiągam kulminację – punkt z którego rozciąga sie przepiękny widok na Smědavską horę i Polední kameny. Pstrykam foty. Kolejny słoneczny i gorący dzień zmusza do szybkiego przejścia w tekstylny tryb letni.
Dojeżdżam do rozdroża Pod Klínovým vrchem i tam zawracam na drogę asfaltową prowadzącą do miejsca zwanego Tišina, skąd wiedzie droga na Smrka. Droga ta jest przejezdna, czasami jednak, ze względu na sporą ilość luźnego materiału skalnego i piachu, trzeba prowadzić rower – przynajmniej ja musiałem, ale jechałem gravelem z oponami 700x38c, myślę jednak, że szerokie gumy w rowerze mtb zapewnią jazdę non stop, często wprawdzie z prędkością pieszego turysty, ale cóż bardziej cieszy na podjeździe jak pokonanie go ciurkiem w pełnym zakresie 😉 Wcześniej jednak, jeszcze przy wąskiej leśnej drodze asfaltowej oczywiście zamkniętej dla ruchu kołowego, na której tego dnia nie spotkałem turystów, umyłem się dokładnie w strumieniu a przynajmniej próbowałem się umyć, ponieważ olbrzymia twardość wody sprawiła, że mydło przestało działać – nie pieniło się i nie wnikało w ciało. Niestety zabrałem ze sobą mały kawałek szarego mydła, nie zaś – tak jak powinienem – biodegradowalne mydło w płynie, które niezależnie od twardości wody zmywa brud.
Po drodze tankuję wodę w cieku wodnym i dojeżdżam do połączenia z niebieskim szlakiem pieszym. W tym miejscu znajduje się ciekawy punkt widokowy obejmujący zakresem prócz Gór Izerskich również Karkonosze. Patrzę jeszcze w dół na idącego po drewnianych kładkach i schodach rowerzystę, taszczącego rower i wspinam się 150 metrów z rowerem a następnie już dojeżdżam po wieżę na Smrku. Tak jak to zazwyczaj bywa w tym miejscu większość ludzi na Smrku to Polacy. Czesi gromadzą się tu w nocy z soboty na piątek, aby w kontenerze mieszkalnym pod wieżą w którym jest naprawdę przytulnie, pić rum i popalać maryśkę. W ciągu dnia króluje tu jednak staropolski znak interpunkcyjny na „k”. Siadam na kamieniu, popijam wodę i wspominam swój wjazd na Smrka przed laty z przyczepką rowerową. Sumarycznie na Smrku byłem sporą ilość razy, szczyt ten jednak nigdy nie wywoływał we mnie większych wzruszeń. Nie wiem z czego to wynika, że niektóre góry przyciągają mnie jak magnes a inne po prostu są punktem na mojej drodze – np. na Śnieżnik lubię wchodzić w Sylwestra i jest to już moja tradycja, ale na Smrka nigdy bym się nie wybrał w tę noc. Tym razem również Smrk jest po prostu jednym z punktów na mojej drodze przez który muszę przejechać, nie widząc innej sensownej możliwośći przedostania się na polską stronę Gór Izerskich.
Ze Smrka zjeżdżam zielonym szlakiem pieszym aż do drewnianego mostka granicznego, później jeszcze chwilę pedałuję, aby wreszcie zejść z roweru i pomiędzy kamieniami prowadzić „koło”, prawie aż do miejsca w którym zielony szlak pieszy łączy się z żółtym.Następnie dojeżdżam do Łącznika i stamtąd Drogą telefoniczną dojeżdżam do Polany Izerskiej. Ten odcinek jest niezwykle przyjemny. Równa droga, jak to w Izerach bywa stanowi mieszankę drogi gruntowej, szutru i kamieni, otoczona jest złocącym się lasem i prezentuje się niezwykle malowniczo. Zjeżdżam asfaltem do Hali Izerskiej, nieopodal schroniska cykam kilka razy fotkę, próbując trafić z przejazdem w środek kadru co średnio mi się udaje i jadę wzdłuż łąk i torfowisk do Stacji Orle w której poprzedniego wieczoru jadłem kapuśniak. Hala Izerska to miejsce niezwykłe, na pewno urzekające. Moim zdaniem najciekawiej wygląda właśnie jesienią. Jesień to specyficzna pora roku, jak żadna inna uwypuklająca rzeźbę terenu oraz różnorodny charakter roślinności. Wśród słomkowych traw niezwykle wyraźnie zarysowują się rdzawo-brązowe dopływy Izery a niebieskie i bezchmurne niebo kontrastuje z roziskrzonymi kolorami liniami drzew. Nie ma co dużo mówić: jest pięknie. O ile atutem niedzieli była nocna przejażdżka pośród lasów i torfowisk po stronie czeskiej, to dzisiejszy dzień należy do trasy pomiędzy wiatą a Tišiną oraz do Hali Izerskiej.
W Stacji Orle tracę 30 minut na stanie w kolejce po Kapuśniak i obiecuję sobie, że już nigdy więcej nie będę kwitł w schroniskowych kolejkach. W miesiąc później podczas wycieczki z psami na Stożek Wielki w Beskidzie Śląskim w schronisku na Stożku przypominam sobie to postanowienie i rezygnuję ostatecznie z ustawienia się w długiej kolejce. Kapuśniak smakuje równie dobrze jak w niedzielę. 20 zł za zupę (inflacja jest nie do zatrzymania jak śnieżna lawina) wydaje się być dobrze wydanym grosiwem. Posilony jadę dalej, wcześniej wdając się w dyskusję z jakimś ciulem, palącym fajkę tuż przy miejscu w którym zaparkowane są rowery na terenie schroniska – jak szybko zacząłem, tak szybko skończyłem, widząc, że mam do czynienia z debilem o mentalności przeciętnej teściowej, do którego nie docierają logiczne argumenty, że palenie bierne zabija a ponadto od 2010 roku obowiązuje w Polsce Ustawa antynikotynowa.
Zjeżdżam do Jakuszyc, aby dość kamienistym szlakiem, zamieniającym się na odcinku zjazdu do drogi asfaltowej w typowy szlak mtb, dotrzeć do Rozdroża pod Cichą Równią, skąd jadę w stronę Zwaliska, aby w końcowej fazie wykonać dynamiczny podjazd. Na Zwalisku jadę na stronę wschodnią i tam urządzam postój. Zjadam posiłek, popijam wodą, zagryzam batonikiem i wsypuję w siebie kilka żelków. Dziś jest Halloween na tę okazję w sumie nie za bardzo wiem po co, zabrałem ze sobą maskę „kościotrupa”. Nie lubię tachać rzeczy zbędnych, więc tym bardziej dziwię się sobie, że uległem chwilowej zachciance. Maska waży jednak w ostatecznym rozrachunku tyle co nic, zajmuje również niewiele miejsca, nie jest więc balastem. Cykam fotkę z maską i pakuję dobytek, bacznie sprawdzając przed odjazdem czy nic nie pozostawiłem – na Smrku zostawiłem bidon, którego trochę mi szkoda, bo stanowił komplet kolorystyczny z dwójką pozostałych.
Zjeżdżam szlakiem rowerowym do Drogi Sudeckiej i pokonuję słynny Zakręt Śmierci za którym wpadam na szlak rowerowy prowadzący do Zbójeckich Skał. Szlak okazuje się przejezdny tylko dla rowerów mtb – nie wiem kto projektuje szlaki rowerowe w Polsce, ale chyba z braku laku, aby odfajkować kolejne zadanie, zbyt często oznacza bez wcześniejszego rozpoznania trasy typowo piesze o dużym stopniu trudności w swej ignorancji uznając je za możliwe do pokonania rowerem. Próbuję jechać, ale wąskie opony gravelowe nie wyrabiają. Chcę jednak przebić się przez tę część gór, ponieważ mam ochotę zakończyć wycieczkę przejazem – tym razem w drugą stronę – znaną mi już szturówką do Wojcieszyc Górnych. Ostatecznie zjeżdżam do drogi, później lawirując między ogródkami działkowymi na zapleczu Szklarskiej Poręby Dolnej wydostaję się na asfalt prowadzący do Górzyńca, gdzie pakuję się w las i wspaniałym szutrowym podjazdem docieram do Babiej Przełęczy. Od tego miejsca jadę trasą znaną z wczorajszego dnia. Docieram do Kopaniny a następnie asfaltowym podjazdem dobijam do szuterka, ciągnącego przez malownicze łąki na których pasą się konie. Dzień ma się ku końcowi. Słońce powoli zachodzi. Rozmawiam dłuższą chwilę z przypadkowo spotkanym gościem spacerującym z psem i gdy ponownie ruszam jest już zmrok. Dojeżdżam do Wojcieszyc i tam w świetle lampki ubieram bluzę, nogawki i szorty. Kiedy ponownie wsiadam na rower jest już totalnie ciemno. Przełączam przednią lampkę na pełną moc i jadę do Jeleniej Góry. Jeszcze rajd z samochodami dwupasmówką ciągnącą przez Jelenią a później już w centrum przejazd świetną drogą rowerową na Alei Wojska Polskiego i docieram do dworca kolejowego gdzie…macham ostatniemu wagonowi pociągu do Wrocławia. Cóż zrobić, nie zawsze jest święto. Mając w perspektywie dwie godziny oczekiwania na następny pociąg, kupuję w sklepie colę i dużą kanapkę z jajkiem, siadam w poczekalni, pomagam Ukraińcowi aktywować i doładować świeżo kupioną kartę sim i czytam w telefonie artykuły prasowe. W takim stanie udaje mi się przetrwać żywym, aż do punktualnego odjazdu pociągu.
Dwa dni w Izerach były niezwykle intensywne, choć krótkie, ale ciemności zapadają już szybko i taka jest specyfika jesiennych wycieczek, że trzeba się sprężać, aby ze względu na krótki dzień odwiedzić wszystkie miejsca, które planujemy zobaczyć.
Na dole pod tekstem umieszczam trasę z mapką. Jest to realny zapis uwzględniający również powrotną jazdę w sobotę celem naprawienia przerzutki w Jeleniej. Trasa jest prosta, w sumie można ją przejechać na luzie bez względu na poziom kondycji. Optymalny rower to góral lub gravel z tą uwagą, że ostatni odcinek to dla gravela męczarnia – mam na myśli szlak rowerowy w okolicach Zbójeckich Skał – zawsze jednak można prowadzić rower i zwłaszcza jesienią brodzić w liściach, co niewątpliwie ma swój urok.
Co spakować na dwa dni? Jak najmniej 🙂 Ja zabrałem mniej więcej taki zestaw gratów:
Materac krótki 3/4, śpiwór, poduszkę dmuchaną, bo stary już jestem i chcę mieć trochę komfortu w nocy dla styranych kości, miniaturowy ręcznik, mydło, spray na kleszcze, dwa powerbanki, dętkę, klucze w przyborniku, dwie plastikowe łyżki do opon, łatki z klejem, pompkę, smar do łańcucha, kabelki do telefonów i aparatu fotograficznego, wtyczkę wykorzystywaną w pociągu do ładowania sprzętu, trzy bidony (uzupełniałem jedynie dwa, trzeci tylko przed noclegiem, aby mieć wodę na rano do śniadania i jazdy aż do pierwszego cieku), statyw fotograficzny, scyzoryk, ciepłe skarpety na noc, ciepłą bluzę na noc, kurtkę przeciwdeszczową, bluzę (w której jechałem rano i wieczorem), szorty (tak samo jak z bluzą), nogawki, rękawki, zapasowe spodenki krótkie na szelkach na wypadek upadku i rozdarcia na dupie i jajkach tych które mam na sobie (niewiele ważą a warto zadbać o estetykę w razie W) i jedzenie. Po raz pierwszy od długiego czasu pojechałem bez liofilizatów. Wyjazd był spontaniczny i nie miałem czasu na zakupy. Zabrałem bułki, żółty ser i kabanosy i 4 donuty z nadzieniem, które w woreczku pod wpływem ściskania worka bagażowego i wysokiej temperatury powietrza zlepiły się w jedną bryłę, którą ku swej uciesze kroiłem scyzorykiem. Zabrałem również batony i żelki i ciepłą czapeczkę kolarską, acha no i zabrałem tę nieszczęsną maskę „trupiej czachy”. Co okazało się zbędne? Kurtka przeciwdeszczowa, ale waży niewiele, więc ją zabrałem, poza tym dysponowałem jeszcze miejscem. Cała reszta mniej lub bardziej była przydatna.
Poniżej wspomniane mapki z zapisem trasy podzielonej na dwa dni. Tak jak już napisałem zapis zawiera powrót do Jeleniej Góry celem wymiany linki w drugim dniu natomiast brakuje kilkuset metrów, ale początek zaczyna się w wiacie Předěl, więc się połapiecie. GPX jak zwykle do ściągnięcia po kliknięciu na mapie w lewym dolnym rogu „pokaż na mapy.cz” a następnie w nowym oknie wybieramy w prawym dolnym rogu w białym polu po prawej, tam gdzie legenda trasy z informacjami o dystansie i przewyższeniach, „eksportuj” – powodzenia 🙂
Dzień pierwszy:
Dzień drugi: