Staw przy autostradzie A4

Odkrywamy tajemnicę: staw Komorzno przy A4

Jeżeli jadąc z Wrocławia autostradą A4 w stronę Katowic, zwróciliście uwagę na malowniczy staw położony po lewej stronie autostrady na 216 kilometrze, zastanawiając się cóż to za urokliwe miejsce, to ten wpis jest przede wszystkim dla Was.

Opisana trasa zależnie od miejsca startu we Wrocławiu liczy sobie od 160 do 180 kilometrów – ja miałem do przejechania 186 kilometrów. Oczywiście ze względu na usytuowanie opisywany cel wycieczki warto polecić również mieszkańcom innych miejscowości np. Opola czy też Gliwic.

Tak jak napisałem we wstępie, od wielu lat przejeżdżając samochodem autostradą A4 obok wspomnianego stawu, miałem nieodpartą ochotę poznać to miejsce bliżej. Od lat obiecywałem sobie, że pewnego dnia rozkminię cóż to za miejsce. Oczywiście po powrocie do domu, zmęczony podróżą, zapominałem o wpływie jaki wywierał na mnie zbiornik wodny otoczony przyrodą z łabędziami unoszącymi się na tafli wody. Pewnego dnia moje marzenie o rozwikłaniu tajemnicy tego miejsca przekroczyło masę krytyczną. Zerknąłem wreszcie na mapę i…okazało się, że jeżdżąc do Rybnika rowerem, mijałem staw w odległości dosłownie 2,5 kilometra. Trasa więc była mi znana – opisałem ją częściowo we wpisie poświęconym wycieczce do Rybnika. Wiadomo jednak, że plan sytuacyjny na mapie nie zastąpi rzeczywistości. Po kolejnym przejeździe A-czwórką postanowiłem definitywnie udać się w to niezwykłe miejsce.

I tak oto w pewną niedzielę obudziłem się dość późno, bo o godzinie 8:00. O 11:00 stwierdziłem, że właśnie dzisiaj jest ten dzień. I choć pogoda nie zachęcała, bo w przerwie od upałów na dworze szalał wiatr a niebo groziło oberwaniem chmury, to jednak spakowałem do torby pod górną rurką statyw i zapasową tylną lampkę, jako że w ruchu ulicznym staram się ze względów bezpieczeństwa mieć włączone przynajmniej tylne oświetlenie a do koszulki włożyłem kartę płatniczą, prawo jazdy (do identyfikacji w razie wypadku), telefon, mini zapięcie, aparat fotograficzny, wymienne szkła do okularów w wersji przeciwsłonecznej z których skorzystałem po wylocie w z Wrocławia oraz kurtkę przeciwdeszczową i paczkę suszonej żurawiny. Chcąc być jednak wobec Was szczerym dopowiem, że w torbie pod rurką jako fan Wiedźmina miałem jeszcze scyzoryk do walki z potworami oraz zapalniczkę jako atawizm po dawnych czasach, kiedy ogień gwarantował przeżycie.

Ruszam szutrowymi wałami, przemieszczając się z północnej części miasta na południowy-wschód w stronę Siechnic. W pewnym momencie wjeżdżam na drogę rowerową wiodąca wzdłuż Wschodniej Obwodnicy Wrocławia, którą docieram do zjazdu w las rosnący pomiędzy Siechnicami a Kotowicami. Prowadzi tamtędy nieprzyjemna droga z betonowych płyt, przechodząca w wysypaną tłuczniem drogę pseudo szutrową, która ostatecznie zamienia się w drogę gruntową, wpierw poszatkowaną nierównościami a ostatecznie przed Kotowicami elegancko wypłaszczoną. W międzyczasie zaczyna delikatnie po raz kolejny kropić przelotny deszczyk po czym wychodzi słońce. Zmieniam szkła w okularach i wjeżdżam na asfalt ciągnący się z Kotowic do Oławy. Droga jest pusta, z rzadka przemyka samochód, mijam kilku rowerzystów. W Siedlcach zwyczajowo na tej trasie zaopatruję się w sklepie „Centrum” (51.0004247N, 17.2755850E). Wybór artykułów pierwszej potrzeby jest oczywisty: 2 paczki żelków Haribo typu robaki, woda do uzupełnienia pustego bidonu pojemność 0,65 litra (drugi jeszcze pełny), trzy banany z czego jednego zjadam pod sklepem i puszka coli, którą otwieram dopiero u celu podróży. Colę i banany upycham do koszulki a żelki układam w nogach statywu w torbie pod rurką. Tak zapakowany dojeżdżam z wiatrem w plecach do Oławy.

Straszą mnie ciemne, ciężkie chmury. Przelatuję przez senną Oławę i kieruję się w stronę Ścinawy Polskiej, gdzie z rozpędu wpadam na wał i muszę cofnąć się kilkanaście metrów, aby złapać szlak. Zawijam i wjeżdżam na drogę gruntową prowadzącą wzdłuż Odry polami i lasem. Jest cicho i spokojnie. Temperatura ok. 20 stopni sprawia, że jedzie się przyjemnie – jest rześko. Wokół rozbrzmiewają ptaki, zielenią się korony drzew, droga przyjemnie unosi rower. Z drogi polnej oprószonej piaskiem wjeżdżam do miejscowości Lipki i uciekam na chodnik przed kostką brukową ciągnącą się w nieskończoność. Jadę powoli, aby nie potrącić osób wychodzących z posesji. Za Lipkami ponownie wbijam się na asfalt i wdychając wiejskie powietrze nadciągające z pól w kilku miejscach nasączone obornikiem, dojeżdżam do Brzegu – miasta z opowieści o Czterech Pancernych i Psie, będącym żywą, architektoniczną pamiątką wojennych okropieństw. Przejeżdżam przez park, jakieś kocie łby wypełniające uliczki starego miasta w których w nocy podaje się nieznajomemu portfel na patyku, po czym na wysokości Pułku Saperów skręcam w lewo i lecę w kierunku wsi Kopanie. W Kruszynie łapie mnie silny deszcz. Chowam się pod zadaszeniem otwartego jeszcze sklepu i wymieniam z właścicielem uwagami na temat zmiennej tego dnia pogody. Po 5 minutach przestaje padać, wsiadam na grata i lecę dalej wypowiadając pod nosem czar dodający mocy: nie pij wódki, nie pij wina, kup se rower Ukraina.

Mijam Kopanie, wjeżdżam w las i dalej na piaszczystą drogę polną, będącą poligonem dla mych rewelacyjnych opon CST Pika jedynych w swoim rodzaju. Z testów wychodzę zwycięsko, po czym wlatuję na szutrówkę, którą ktoś na chama posypał tłuczniem, psując imprezę. We Wronowie z nostalgią wspominam czas PGRów, pochopnie zlikwidowanych na początku lat 90-tych, zerkając na zdewastowany pałac, reprezentujący niezliczoną ilość przepięknych kompleksów pałacowych w których mieściły się dawniej dyrekcje Państwowych Gospodarstw Rolnych (w jednym z nich jako dziecko spędzałem wakacje) i na kostce brukowej skręcam nie tam gdzie trzeba i po kilkunastu metrach ponownie muszę zawracać.

Wyjeżdżam na asfalt, łapię Drogę Krajową 94 na której przyśpieszam, chcąc jak najszybciej zjechać na bezpieczniejsze drogi boczne i w Skorogoszczy skręcam w prawo na Przeczę, aby dziurawym asfaltem dolecieć do Lipowej w której pośród niszczejących poniemieckich zabudowań, jakby w zemście za śmiercionośny Nazizm pozbawionych remontu, skręcić w lewo w drogę polną. Droga na odcinku prowadzącym przez pola jest niezwykle piaszczysta – dwa czy trzy razy zakopuję się w piachu, źle oceniając sytuację, aż wreszcie wjeżdżam w las, gdzie witają mnie wkopane w drogę kamienie, ustępujące dość szybko ubitej ziemi na której na pojedynek wyzywa mnie intensywny deszcz. Wokół rozpościera się leśna cisza. Jestem sam. Obfite zielenią korony drzew selekcjonują krople deszczu, spadające na mnie nielicznie, lecz ciężko. Robi się chłodno. Zakładam kurtkę. Myślę, że jest dobrze. Tak po prostu. Jest…

Znajduję się na terenie Stawów Niemodlińskich w północnej części tego kompleksu założonego na przełomie XVI i XVII wieku w miejscu eksploatacji rud darniowych, wytapianych w piecach dymiarkowych. W okolicy zlokalizowanych jest kilka rezerwatów przyrody, najbliższy mnie, bo oddalony o 3 kilometry znajduje się Rezerwat Prądy. Jest to rezerwat torfowiskowy, na jego terenie występuje licznie m.in. żurawina błotna. Stawy przyciągają masę zwierzyny. Przede wszystkim mieszka tu nieprzebrana ilość gatunków ptaków m.in. czapla, żuraw, sporo łabędzi, ale też drapieżnych jak bielik zwyczajny czy jastrząb.

Mijam pierwszy niezwykle malowniczy Staw Czarny po czym po przejechaniu przez las, docieram do celu mej wycieczki Stawu Komorzno. To ten staw widywałem od lat, przemieszczając się autostradą A4. Marzenia warto spełniać. Parkuję nad stawem i podziwiam okolicę z radością dziecka przypatrując się i wsłuchując w przejeżdżające samochody widoczne po drugiej stronie brzegu. To pierwszy raz kiedy na wycieczce cieszy mnie hałas cywilizacji… Jestem spełniony, mogę umierać.

Znajduję na brzegu kilka ładnych, dużych i rozłożystych piór łabędzich – wzbogacą moją kolekcję, jaką założyłem spacerując z psami po polach. Czas na uczczenie tej chwili. Otwieram Colę i opakowanie żurawiny. Siedzę jeszcze pół godziny i ruszam w drogę powrotną. Jest 17:00 i czas się zbierać. Niestety nie odwiedzę pozostałych stawów, dlatego wszystkim, którzy chcieliby odwiedzić to miejsce polecam wyjechać na tyle wcześnie, aby dysponować u celu podróży dwoma, trzema godzinami czasu wolnego, pozwalającego na swobodną eksplorację tego niezwykle atrakcyjnego przyrodniczo i krajobrazowo terenu.

Komu w drogę, temu rower. Jadę wzdłuż stawu, wjeżdżając na szutrówkę prowadzącą mnie dosłownie na pas autostrady – w pewnym momencie od jezdni oddziela mnie siatka płotu i pas około 10 metrów zieleni. Jestem szczęśliwy po raz kolejny – miła niespodzianka, być rowerem tak blisko jezdni po której jechałem wiele razy z o wiele większą prędkością.

Z lasu wyjeżdżam na pola i łąki i piaszczystą drogą kieruję się do wsi Oldrzyszowice, po dotarciu do której skręcam w lewo i jadę w stronę Stroszowic, odbijając na krzyżówce w prawo na Lewin Brzeski w którym za przejazdem kolejowym na mini Orlenie nabijam kabzę Obajtkowi, kupując colę i dwa syntetyczne rogaliki z czekoladą – bardzo bogate źródło tak pożądanych tego dnia węglowodanów.

Z Lewina kulam się po pustym asfalcie na DK94, gdzie łapie mnie w mordę wind nie puszczając aż do Brzegu. Siłując się z wiatrem docieram do Łosiowa w którym korzystam z drogi rowerowej prowadzącej chodnikiem – w „centrum” skręcam z niej w drogę do miejscowości Kopanie. Po drodze mijam delikatnie stukniętego przez samochód lisa, chwilę zastanawiam się czy nie skorzystać z okazji i ściągnąć futro z truchła (mam w torbie scyzoryk w sam raz do trybowania z długim cienkim ostrzem), ale daję sobie spokój i pomykam żywo dalej. Z Kopania wracam już tą samą drogą którą przyjechałem, robiąc postój przy stawie w Brzezinie, gdzie dopompowuję opony. Droga mija bez problemów – jest cichy i spokojny niedzielny wieczór, z rzadka przejeżdża samochód, ludzie pochowani w domach przeliczają rosnącą z dnia na dzień cenę opału niezbędnego w okresie zimowym – inflacja szaleje a koła mojego roweru kręcą się, aż miło.
Robię jeszcze przystanek na obwodnicy, na moście nad Oławą dzieląc się z rybami ostatkami żurawiny.

Dzień był pochmurny, wietrzny. Niebem co rusz przeciągały ciężkie, ciemne chmury z których jednak tylko sporadycznie padał deszcz – przeważnie krótkotrwały i niezbyt intensywny opad po którym dość szybko schły ciuchy. Ci którzy zostali w domach obawiając się przemoczenia powinni żałować. Ten rześki dzień był przemiłą odskocznią od upałów, które przecież niebawem powrócą, podobno z większą siłą – zapowiadane jest nawet 40 st. C na plusie.

Jak zwykle kilka uwag technicznych. Trasa jest przejezdna dla wszystkich typów rowerów prócz szosy, która nie poradzi sobie z piachem i tłuczniem. Tradycyjnie polecam ją posiadaczom graveli do których sugeruję założyć oponki 700x38c (w innych rowerach, to również minimum) na których jechałem wygodnie i pewnie.
Nie zabierajcie żarcia, które kupicie w kilku sklepach spotkanych po drodze. W drodze powrotnej posiłek możecie zjeść w kebabie w Lewinie Brzeskim – przy głównej drodze (50.7519211N, 17.6168861E), który otwarty jest również w niedzielę.
Osobiście nie lubię jadać na trasie typowych posiłków, bo jedzenie i tak nie bardzo się trawi, nie oferując szybko przyswajalnej energii, obciążając za to żołądek. Najlepsze są żelki i banany spożywane stopniowo – można na nich naprawdę daleko zajechać.
Do pełni szczęścia warto zabrać mapę cyfrową – jak zwykle polecam mapy.cz które są nie tylko bardzo dokładne, zapewniając świetną orientację w terenie, ale też odwzorowują mapę topograficzną, pozwalając dokładnie studiować mijany teren, lepiej go poznawać i zapamiętywać (aby mieć co opowiadać wnukom, kumplom przy wódce lub dziewczynie w łóżku – właściwe podkreślić).

I jeszcze jedno, jeśli nie czujecie się na siłach, aby pokonać cały opisany dystans, czyli wrócić rowerem do Wrocławia, nie rezygnujcie z odwiedzenia opisanego miejsca. W Lewinie Brzeskim macie do dyspozycji dworzec kolejowy (50.7581178N, 17.6154022E) z którego licznie odjeżdżają pociągi do Wrocławia – częstotliwość kursowania składów pasażerskich nawet w niedzielę jest bardzo duża. Nikt nie powiedział, że musicie pokonać całą opisaną trasę. Zresztą po to pociągi przewożą rowery, aby korzystać z tego typu usług – dystans z Wrocławia do stawu Komorzno i ostatecznie do dworca PKP w Lewinie Brzeskim wynosi od 90 do 100 kilometrów a temu wyzwaniu już na pewno podołacie.

Pamiętajcie, aby na drodze w ruchu ulicznym korzystać z oświetlenia a przede wszystkim bezwzględnie z oświetlenia tylnego.

Na koniec kilka zdjęć poglądowych i mapka z grafem trasy:

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


CAPTCHA Image
Reload Image