To ma być długi weekend spędzony w trasie. Plany mam ambitne, jednak na wskutek silnego wiatru wiejącego w górach przekładam wyjazd na godzinę 10:00, by stwierdzić, gdy czas już nastał, że nadal wieje z prędkością co najmniej 30 km/h co skutecznie zniechęca mnie do wycieczki, bo mam ochotę na podziwianie złotej polskiej jesieni a nie na boksowanie się z siłami natury. Jednak o 17:30 sytuacja ulega zmianie, wiatr ustaje, stwierdzam więc, że warto zabrać się do Kamieńca Ząbkowickiego pociągiem o godzinie 19:20. Trzeba jeszcze spakować i przypiąć torebki, przygotować dwie porcje płatków owsianych, na szybko zdecydować co zabrać na nocną jazdę w temperaturze bliską 0 stopni. Zmieniam też plan wycieczki: rezygnuję z pierwotnej koncepcji, notabene niemożliwej do zrealizowania z powodu utraty jednego dnia, za cel stawiając nocleg i poranek w chatce pod rezerwatem Puszcza Śnieżnej Białki. Bardzo lubię to miejsce oraz okolice – w jesienne noce i poranki, to samotnia pośród cichej przyrody, gwarantująca oddalenie od cywilizacji.
Na razie jednak w pośpiechu pakuję bagaż a gdy zostają do załadowania już tylko dwa śpiwory, o parametrach komfort 6 st. C oraz stary letni śpiwór, mający odgrywać rolę wkładki docieplającej, wówczas okazuje się, że jeden ze szczeniaków nasikał do wewnętrznego śpiwora. Suszę na szybko śpiwór, szukam jeszcze rękawiczki wyniesionej przez drugiego psa, łapię w biegu maseczkę bez której nie wejdę do pociągu i pewnie nie kupię nic na tankszteli i zjeżdżam windą, po czym gnam na dworzec kolejowy. Na peronie zjawiam się dosłownie w momencie wjazdu pociągu na stację. Jeszcze tylko zakup biletu u konduktora i wygrzewam się w przedziale rowerowym pociągu Inter Regio.
W Kamieńcu Ząbkowickim melduję się o 21:40 i niezwłocznie ruszam przez opustoszałe miasto a następnie drogą nr 390 jadę do Złotego Stoku. Niebo jest bezchmurne a na nim intensywnie świeci olbrzymi księżyc. Droga jest pusta. Wyłączam w pewnym momencie na chwilę przednią lampę i stwierdzam, że w świetle księżyca jest wystarczająco jasno – na drogę padają jedynie cienie krzewów i niskich drzew. Jest spokojnie, nie jeżdżą samochody. W pewnym momencie płoszę dwa dorodne lisy z puszystymi kitami, zakradające się do gospodarstwa – rudzielce biegną chwilę wzdłuż drogi w świetle lampy, po czym wpadają w pole, aby po kilku metrach zatrzymać się. Zwierzaki obserwują mnie uważnie – gdy odjadę ponowią próbę rozboju w kurniku. W Złotym Stoku również bezruch i przygotowania mieszkańców do snu.
Zajeżdżam na stację Pieprzyk w poszukiwaniu karty pamięci do aparatu, bo oczywiście zabrałem aparat bez karty. Są ładowarki, kart brak. Korzystając z okazji kupuję legendarnego tosta z serem i pieczarkami oraz colę. Na stacji spędzam 30 minut i posilony ruszam do Lądka Zdroju. Okazuje się, że na wskutek remontu droga do Lądka jest zamknięta od strony Złotego Stoku – obowiązuje objazd. Przedostaję się przez plac budowy i ruszam w ciemnościach pod górę. Podjazd na Przełęcz Jaworową jest bardzo przyjemny – nachylenie jest delikatne a asfalt idealnie równy. Zatapiam się w ciszę i ciemność. Nie przeszkadzają mi samochody. Co jakiś czas z pomiędzy drzew prześwitują okoliczne góry i migoczące w dolinie światła. Niebo pocięte jest pojedynczymi ciężkimi chmurami, które przetaczają się na zachód. Mokry asfalt lepi się do kół a w powietrzu unosi się wilgoć. Jadę rozgrzany, wiem, że na zjeździe będę odczuwał chłód. Temperatura wynosi około zera stopni.
Zjazd przebiega spokojnie. Nie natykam się na samochody. Zatrzymuję się na chwilę przy pomniku poświęconym Marianowi Bublewiczowi, który zmarł w wyniku obrażeń odniesionych w wypadku jaki nastąpił w tym miejscu w 1993 roku podczas IX Zimowego Rajdu Dolnośląskiego. Stoję chwilę w ciszy i ciemnościach, wpatrując się w świeżo zapalone znicze. Ruszam w dół. Za wsią Orłowiec wjeżdżam idealnie w środek licznego stada dzików, wyhamowując dokładnie pomiędzy zwierzakami, które w popłoch wpadają ze sporym opóźnieniem, zauważając mnie po czasie. Na szczęście rozbiegają się w dwie strony poza skraj drogi w las, kwicząc wniebogłosy. Wśród nich jest kilka prążkowanych, ale wyrośniętych już warchlaków. W Lądku Zdroju zamierzam podjechać na stację Orlen zapytać o kartę pamięci, ale odpuszczam, dochodząc do wniosku, że zakup karty na tej stacji jest mało prawdopodobny – postanawiam ostatecznie pstrykać telefonem, który wprawdzie nie ma mocowania do statywu, ale od czego są patyki i kamienie…
Do Stronia Śląskiego dojeżdżam drogą rowerową i zatrzymuję się na chwilę pod tablicą z wielkim elektronicznym termometrem bijącym czerwonym światłem po oczach niczym neon burdelu. 0,3 stopnia. Cieplej już nie będzie, bo od tej pory czeka mnie systematyczny wzrost wysokości. O podjeździe nie ma wprawdzie mowy, bo droga do Bielic prowadząca się przez Stary i Nowy Gierałtów delikatnie tylko zarysowuje kąt nachylenia, a w lesie też podjazd jest stosunkowo łagodny, jednak do miejsca noclegu mam jeszcze 24 kilometry a różnica poziomów wynosi 850 metrów, w miejscu noclegu liczę więc na temperaturę poniżej zera stopni. Przejazd wzdłuż Białej Lądeckiej odbywa się samotnie. Jest już grubo po dwunastej w nocy i samochody od dawna nie jeżdżą. Parking przed Chatą Cyborga jak zwykle jest nabity do nieprzytomności – zastanawiam się co jest tak niezwykłego w tym pensjonacie, że ludzie ciągną do niego niczym gówniarze do Energylandii. Pewnie ciasto i herbata, konkluduję w ciemnościach – miałem niegdyś okazję jeść w tym miejscu szarlotkę – ciasto rozbijające skalę ocen.
Mijam leśniczówkę i wjeżdżam w las, wsłuchując się w odgłosy, dochodzące z gęstwiny drzew i koryta Białej Lądeckiej, wijącej się poniżej kamienistej drogi. W połowie odcinka uzupełniam wodę. Wjeżdżam wreszcie na Dukt nad Spławami i po przejechaniu 3,5 kilometra docieram do schronu turystycznego położonego na granicy rezerwatu Puszcza Śnieżnej Białki. Jest 2:30. Na ognisko jest za późno. Zostawiam rower i wchodzę na piętro. Pusto – niskie temperatury wyludniają Sudety w nocy. Zdejmuję worek ze śpiworami i wypinam pakunek z tylnej uprzęży, wyciągam wszystkie elektroniczne graty z torebki na górnej rurce, wyciągam również statyw z torby pod rurką oraz bidony i przybornik, odczepiam lampki i zanoszę wszystko na górę. Rower zapinam zapięciem-chwilówką do schodów i wędruję na poddasze. Nastawiam wodę na herbatę, wyciągam śpiwory i pompuję materac – zabrałem ze sobą długi, bo krótkiego materaca nie zdołałem znaleźć w domu, gdzieś najwyraźniej wsiąknął. Rano nie żałuję jednak zguby, bo długi materac ładnie izolował nogi. Przebieram się w suchą, ciepłą koszulkę do snu, zostawiam spodnie i zakładam jeszcze jedną parę ciepłych skarpet. Nie jestem pewien jak zachowa się mój „zimowy zestaw” złożony z dwóch śpiworów. Wypijam herbatę i zjadam połowę snikersa, po czym ładuję się do śpiworów, zaciskam ich górne partie i skupiając się na ciszy zapadam w sen.
Budzę się tuż przed 9:00. Wychodzę ze śpiworów na poranną sikuncję i stwierdzam, że jest piękna słoneczna pogoda, mimo wszystko jednak mocno piździ – nisko położone słońce nie przebija się przez wysokie drzewa. Wracam na pięterko, zagotowuję wodę i zalewam liofilizowaną zupę pomidorową do której wsypuję sporą ilość płatków owsianych. Parzę kawę. Zakutany w śpiwory, które w nocy gwarantowały mi ciepły, spokojny sen, kontynuuję kontemplację ciszy. Zjadam pyszne płatki z pomidorówką i zapijam kawą. Jest dobrze, jest fajnie, jest tak jak miało być, dzieje się dokładnie tak, jak sobie tego życzyłem i spodziewałem po TYM miejscu, które lubię przede wszystkim za oddalenie od cywilizacji gwarantujące ciszę i spokój. Carpe diem. Około 10:30 rozpoczynam pakowanie gratów i o 11:00 odjeżdżam spod chatki. Termometr zawieszony na schronie wskazuje 2 stopnie C powyżej zera.
Zjeżdżam do strumienia w którym dokonuję porannej toalety i uzupełniam wodę. Kieruję się w stronę Suchej Przełęczy, skąd odbijam w kierunku Bolesławowa, po drodze regulując hamulce. O ile po kamienistej drodze jadę stosunkowo wolno, to na asfalcie do Bolesławowa mogę się rozpędzić, jednak bez przesady, ponieważ pęd skutecznie likwiduje integrację z przyrodą a w niedzielnej jeździe chodzi przecież o podziwianie uroków pięknej złotej polskiej jesieni, która w Sudetach jest wyjątkowa. W Starej Morawie skręcam na Kletno i powoli podjeżdżam do Janowej Góry, mijając Kopalnię Uranu – muzeum. Następnie zjeżdżam do Sienny i zaczynam podjazd na Przełęcz Puchaczówka. Po drodze mija mnie kilka samochodów, ruch jest jednak skromny jak na przepiękną pogodę i stosunkowo młodą godzinę. Na szczycie podziwiam panoramę pobliskich grzbietów, po czym zakładam kurtkę i rozpoczynam zjazd. Planuję przejechać przez Bystrzycę Kłodzką i przez Nową Bystrzycę wjechać na Przełęcz Spalona, aby w schronisku Jagodna zjeść obiad. Przed Pławnicą zatrzymuję się jednak na rozjeździe, zastanawiając się czy nie zmienić trasy, jadąc do Jagodnej okrężną drogą przez Marianówek, odstępuję jednak od tego pomysłu. Ruszam i w chwilę później stwierdzam, że przestaje działać tylna przerzutka. Wydaje się, że uszkodzony został mechanizm manetki – pracuje bez oporu, czyli nie pracuje… Zostaję na minimalnej pochyłości z przełożeniem 50×34, bo takie miałem w momencie ruszania i toczę się „powoli jak żółw ociężale”. Zatrzymuję się kilka razy i próbuję naprawić usterkę, jednak nie za bardzo wiem o co chodzi – na mechanice rowerowej znam się tak jak Św. Mikołaj na rabowaniu banków. Postanawiam dotłuc się do stacji kolejowej w Bystrzycy Kłodzkiej i zakończyć wycieczkę, jednak tuż przed podjazdem pod skrzyżowanie z drogą nr 33 przerzutka zaskakuje. Po czym na zjeździe znów odmawia współpracy.
Docieram do dworca kolejowego. Najbliższy pociąg mam za dwie godziny o 16:11 W opisie połączenia zauważam informację, że na wskutek ostatnich wichur pomiędzy Bystrzycą a Kłodzkiem obowiązuje zastępcza komunikacja autobusowa. Nauczony doświadczeniem wiem, że mam nikłe szanse wpakować rower do kolejowego autobusu – kierowcy mają w 4 literach rowerzystów a ich arogancja skutecznie udaremnia ewentualne negocjacje. Rozkręcam się rowerem na pustym peronie i…przerzutka zaskakuje. Postanawiam nie ruszać jej i na średnim przełożeniu jechać do Kłodzka. Po drodze okazuje się jednak, że przerzutka działa normalnie. Jadę więc starą drogą przez wsie Kotliny Kłodzkiej w pełnym słońcu rozebrany do koszulki z jesiennymi rękawiczkami – zimowe włożyłem do torby. W Gorzanowie zaopatruję się w obiad w lokalnym markecie i zjadam pośród nasłonecznionych pól, podziwiając Góry Bystrzyckie. W Kłodzku stwierdzam, że usterka przeszła do historii, decyduję się więc jechać do Kamieńca Ząbkowickiego przez Przełęcz Łaszczowa, korzystając z pięknej słonecznej pogody. Na podjeździe rozgrzewam się tak bardzo, że odnoszę wrażenie, iż jest co najmniej 21 stopni C, jednak zjazd skutecznie pozbawia mnie tej iluzji – robi mi się bardzo zimno. Jestem tylko w koszulce z długim rękawem na którą mam zarzuconą górę spodni z szelkami. Zaciskam jednak zęby i zjeżdżam do Dzbanowa, wiedząc, że za nim zdążę się rozgrzać i nim dojadę do Kamieńca będę odczuwał komfort termiczny. Wokół króluje złoto-ruda jesień. Podziwiam jeszcze z daleka masyw Borówkowej, którą obiecuję sobie odwiedzić w najbliższym czasie niekoniecznie rowerem, ale z psami, które towarzyszą mi od kilku miesięcy, skutecznie sprowadzając rower do roli środka transportu miejskiego bez większych szans na krajoznawcze eskapady. W Kamieńcu Ząbkowickim melduję się na PKP o 17:40 i za 20 minut ląduję w pociągu.
Trasę jak zwykle polecam szczególnie mieszkańcom Wrocławia i okolic. Pętlę można lekką ręką zrobić w ciągu jednego dnia. Zaliczamy wówczas trzy sudeckie przełęcze: Jaworową, Puchaczówkę i Łaszczową a obiad możemy zaplanować przy schronie turystycznym w którym spałem, posiłek przygotowując np. na ognisku – jest możliwość rozpalenia ognia a drewna wokół w bród. Proponuję jednak przejechać trasę z rozbiciem na dwa etapy: nocny i dzienny, tak jak ja to zrobiłem. Zwłaszcza w porze jesiennej lub wczesną wiosną, kiedy ruch turystyczny jest znikomy a lokalni młodzieńcy nie wywożą panien na leśne parkingi, można zaznać nocnej ciszy i spokoju. Pokonywanie podjazdów nocą, to zupełnie inna bajka – łatwiej jest opanować oddech, utrzymać tempo wbijając się w jednostajny rytm. Nocna jazda to inny świat. Z Wrocławia Głównego w okolicach godziny 20:00 odjeżdża pociąg do Kamieńca Ząbkowickiego a przejazd nim trwa półtorej godziny. Jadąc spokojnym tempem docieramy do chatki około 2:00 w nocy, polecam jednak zjechać w Złotym Stoku na stację paliw Pieprzyk i wrzucić na ruszt tosta będącego specjalnością tej firmy.
Kilka zdjęć z trasy:
I jeszcze mapki z trasą. Ze względu na oszczędność baterii w telefonie i potrzebę ładowania lampek nie zapisywałem trasy, ale odtworzyłem ją dokładnie, ręcznie w mapy.cz
Noc, długość odcinka 62 km, suma przewyższeń 1600 m:
Dzień, długość odcinka 87 km, suma przewyższeń 1081 m: